Stowarzyszenie AMAZONKI : Warszawa 02-781, ul. Roentgena 5
Nr. Konta: PKO BP V/O. W -wa 83102010550000940200166280

Mój Anioł zdrzemnął się ...


Wiesława Klepacz


"Pragnę zwyciężyć, lecz jeśli nie będę mógł zwyciężyć, niech będę dzielny w swym wysiłku."
/z Hymnu Maratończyków/

"On" - tajemniczy, aktywny, podstępny, bardzo często śmiertelny.

Wiecie, o czym będę pisać?...

Tak, ten "on" to po prostu rak, nowotwór, guz, guzek itp. Przymiotników i epitetów można mnożyć wiele.

Jak dotyka innych - współczujemy, martwimy się, ale gdy doświadczamy tego na własnej skórze, jak "nas uszczypnie" - to zupełnie inna sprawa.

22 stycznia 2002 roku - data, która wryła się w moją pamięć. Krótka diagnoza zabieganego lekarza - ma Pani raka. I nic. Cisza.

Lekarz wyszedł na krótką chwilę, by po powrocie wypisać skierowania na badania, mówił, że mam czekać na telegram ze szpitala. Miało to być 4-6 tygodni (oczekiwanie na miejsce i operację). Musiałam mieć dziwną minę, bo doktor, chcąc rozładować sytuację powiedział - nie dam Pani zwolnienia, proszę iść do pracy i nie myśleć o głupotach. Tak tę scenę odtwarzałam sobie później dziesiątki razy, z pewnością, z dużą dozą subiektywizmu.

Świat się zawalił. Myśli kłębiły się, powstał totalny zamęt.

Płacz, a właściwie szloch, jaki wydałam z siebie na korytarzu, to tylko zewnętrzny objaw tego, co działo się ze mną "w środku", w sercu i duszy. Wiem, że gdyby wówczas nie było przy mnie męża, nie wróciłabym do domu. Nie, nie zrobiłabym nic złego, ale chyba nie trafiłabym na przystanek, pomyliła kierunki i numery autobusów. Był ze mną, to na Jego ramieniu mogłam się wypłakać.

Nie hodowałam w sobie tego raka. Robiłam mammografię, USG - nigdy żadnych zmian. Dopiero w grudniu 2001 roku okazało się, że są zmiany. Wiadomość o powtórzeniu badania przyjęłam spokojnie - ale radiolog opisał zmiany. Jak dotykałam chorej piersi (po USG i biopsji wiedziałam, gdzie jest zlokalizowany guzek) to wszędzie wyczuwałam zgrubienia, albo wmawiałam sobie, że nic nie ma, że druga pierś jest taka sama.
Miałam koło siebie męża, dorośli synowie, tonem nie wymagającym prawie sprzeciwu zapewniali, że wszystko będzie dobrze. Moje przyjaciółki i koleżanki mówiły podobnie.

Ale tak naprawdę człowiek z cierpieniem musi poradzić sobie sam. To ja układałam świat na nowo. Pojawiło się mnóstwo wątpliwości, złych myśli.

Zdałam sobie sprawę, że jest to choroba śmiertelna - umarły dwie koleżanki ze szkoły, bliska sąsiadka z bloku. Niewiele wiedziałam o przebiegu ich choroby, ale wracała uporczywa myśl - ale one nie żyją.

Płacz był codziennością (może to uratowało mnie przed obłędem?).

Nie tyle bałam się śmierci, co tego wszystkiego, co jej towarzyszy, czego nie wiemy.

I wtedy w moim mózgu zaczęły krążyć dwie uporczywe myśli:

 

  • Jak sobie dadzą beze mnie radę - mąż, synowie, wnuki? Zobaczcie, ile to egoizmu jest w człowieku!
  • Jak ja poradzę sobie z okaleczeniem? (Kobieta bez piersi - bądź co bądź atrybutu kobiecości i macierzyństwa). Co dalej zrobię?

Wtedy, tak do końca, nie wiedziałam o sposobach leczenia, o protezach, stanikach, chłonce...

Jak wchodziłam do gabinetu lekarskiego wiedziałam, że znowu będą czymś zaskoczona, czymś czego nie wiedziałam. No bo niby skąd - kończyłam studia pedagogiczne, z medycyną nie miałam nic wspólnego.

Nie należę do tej grupy kobiet, które jak się dowiedziały, że mają raka, uruchomiły wszystkie możliwe kontakty, znajomości, poszły do Fundacji, pożyczyły te kilka tysięcy (a może miały je?) i poddały się natychmiastowej operacji, żeby mieć to szybko za sobą.

A ja, niby mądra nauczycielka, czekałam cierpliwie na telegram. W swojej naiwności cierpiałam bardzo. Myśli, te złe, szalone, mogą zabić duszę. Mało czytałam, nie bardzo umiałam rozwiązywać krzyżówki, żadne robótki nie wchodziły w rachubę. Ale miałam ten czas, żeby intensywnie i jak nigdy dotąd rozważyć swoje życie. To była analiza, która sięgnęła czasów dzieciństwa.

Pojechałam na cmentarz, gdzie spoczywają moi rodzice (bagatela, 180 km od Warszawy).

Mamy nie pamiętam, zmarła bardzo wcześnie, natomiast od trzech lat ojciec, to ktoś bardzo ważny w moim życiu. To jakby na ramieniu mego taty, oparta o cmentarny krzyż wypłakałam swój dramat, swój ból i żal. Pytałam, jak mam sobie z tym poradzić? Czy otrzymałam odpowiedź i uspokojenie?

Tak. Ktoś może powie, to czysta metafizyka. Prawdą jest, że wróciłam do domu wyciszona i spokojniejsza. Poczułam, że mój Anioł Stróż tylko się zdrzemnął, ale już się obudził i będzie czuwał nade mną.

Napisałam, że nie hodowałam w sobie raka, ale jak już wiedziałam, że go mam, zaczęłam go systematycznie "dokarmiać". Oczywiście moje dojadanie, przegryzanie to były zwykłe nerwowe odruchy, ale ponieważ telegram ze szpitala nie przychodził, utyłam prawie cztery kilogramy.

Kiedy po trzech miesiącach oczekiwania zostałam przyjęta na oddział, lekarz zlecił dodatkowe badania. Wyznaczył kolejną wizytę i pojechałam do domu. I teraz zaczął się upiorny dramat- że są już przeżuty, że nawet nie mam szans. Nieprzespane noce, kompletna apatia... i ostatnia wizyta u Pani doktor, która zleciła mi dodatkowe badania. Puściły nerwy, wyszlochałam, że już dłużej nie wytrzymam, że moja wytrzymałość psychiczna już się wyczerpała, że dłużej nie mogę, oszaleję.

Pani doktor wzięła mnie spokojnie za rękę, spojrzała w oczy i powiedziała coś, na co każdy chory czeka jak na zbawienie: "Proszę Pani, wyniki są dobre, nic się nie dzieje, dzwonię na oddział, z prośbą o przyjęcie".

Po tygodniu byłam po operacji - mastektomia prawej piersi. To nic, że leżałam dłużej od innych Pań z powodu paskudnego stanu zapalnego, to nic, że blizna jest brzydka - ja żyję!

Rehabilitacja sprawiła, że prawa ręka i bark są sprawne. A to, że nie mogę wszystkiego robić, bojąc się obrzęku limfatycznego - to naprawdę drobiazg.

Półtora roku po operacji mogę o tym wszystkim mówić. Nie wstydzę się swojej choroby, mówię o niej otwarcie, nie uciekam "do kąta", nie czuję się gorsza. Myślę, że uda mi się zrealizować moje drobne marzenia. Przytoczę tutaj słowa P.Coelho z powieści "Alchemik": "To możliwość spełniania marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące. Każdy ma prawo marzyć inaczej."

Czy to koniec moich zmagań z rakiem? Nie wiem? Każda wizyta w Centrum Onkologii, kontrolne badania to zawsze niepewność, lęk, obawa.

Ale warto stawiać czoła chorobie, trzeba walczyć dla siebie i swoich bliskich. Bo warto żyć. Życie jest takie piękne.